Dakelan siedział w swojej celi, była mała, szara i śmierdziało w niej stęchlizną i nieco moczem. Miał książkę. Próbował ją czytać ale na daremne, nie potrafił się skupić. Wczorajsze krzyki Arisy z góry nie dawały mu spokoju, przeklinał się w duchu, że nic nie może zrobić. Nie chciał nawet wiedzieć co Eukedus jej zrobił. Chociaż i tak się domyślał. Potrząsnął głową, rozdrażniony. Jedynym co było dla niej teraz dobre to to, że wyciągnęli z niej hadasic.
Usiadł na łóżku które było jedynie zaimprowizowaną sklejką ze słomy. Traktowali go tu dobrze a akurat zbliżała się pora obiadu. Nawet nie był głodny. Stracił apetyt. Pomimo iż Eukedus był jego bratem, miał ochotę by zginął w męczarniach. Chciałby to zrobić osobiście za ojca.
Gdyby tylko przestał o tym myśleć.
Drzwi otworzyły się. Wszedł roztrzęsiony sługa i podał mu talerz z jedzeniem. Wyszedł. Dakelan nie chciał jeść ale jakoś zjadł kilka kęsów. Sługa potem przyszedł po talerz i dał mu szklankę wody. Dakelan spragniony wypił całą.
Po wyjściu sługi, znów było słychać krzyki. Znów Arisy. Ciągnęły się przez kilka godzin. Dakelan chodził nerwowo po celi. Nie wiedział co z nią robi. Sama myśl wywoływała w nim obrzydzenie. Wzdrygnął się.
Muszą się z tond wydostać. Musi im ktoś pomóc bo sami nie dadzą rady. Ale kto? Senanie? Nie, z pewnością są już na pustyni. Kanisi? Na pewno o niczym nie wiedzą. Reszta elfów? Wiedzą tyle co kanisi. Potrząsał głową. A jeżeli Senanie nie wyjechali jeszcze? W końcu Sokrenin mówił, że gdy tylko zdobędą swoją zapłatę...przyłączą się do obalenia króla. W nich nadzieja.
Kilka godzin później, krzyki ustały. Był środek nocy. Wszyscy już spali. Oprócz niego i strażników.
Minęło kolejnych kilka godzin. Usłyszał ciche kroki. Usiadł na łóżku nerwowo i wstał. Podszedł do drzwi. Spojrzał przez zakratowane okno. Cisza i ciemność. Zmarszczył brwi. Pokręcił głową i usiadł z powrotem.
Nagle usłyszał zgrzyt otwieranego zamka. Odwrócił się. Drzwi stały otworem, a w nich Sokrenin ze swoimi ludźmi. W ramionach Sokrenina leżała nieprzytomna Arisa, z głęboko naciągniętym kapturem płaszcza na głowę.
- Idziemy. - powiedział Sokrenin cicho.
Dakelan pokiwał głową, nie był zaskoczony. Wręcz po raz pierwszy cieszył się na widok Sokrenina. - Jak to zrobiliście? - szepnął.
- Strażnicy nie są zbyt uważni. - odparł ponuro.
Szli wzdłuż ciemnego korytarza. Dakelan patrzał na nieprzytomnych strażników. Zastanawiał się jak oni zrobili to tak cicho i tylu naraz. Przyjrzał się. No tak, trujące strzałki.
Szli szybko i cicho. Po chwili dostali się do drzwi. To aż nie możliwe że poszło im tak łatwo. Otworzyli drzwi. Dakelana przeszedł dreszcz. A co jeżeli Eukedus znów ich zaskoczy?
Podeszli do bramy głównej. Tam strażnicy również leżeli nieprzytomni.
Trzech Senanów razem z Dakelanem otworzyło bramę kręcąc wielkim kołem napędzającym żelazną kratę. Pierwszy przeszedł Sokrenin, który nadal miał Arisę na rękach. Reszta za nim. Z drugiej strony na powrót opuścili bramę. Dakelan rozejrzał się. Wśród blanków nie dojrzał żadnego strażnika. Czyżby Senanie uporali się z nimi tak szybko? W takiej małej liczebności?
Nagle coś błysnęło mu coś przed oczami. Zamrugał. Nie wiedział co to mogło być. Za bramą czekały cztery renaki (bo też tylu było Senanów) i dwa konie. Alys jego gniada klacz i Ares kary koń Arisy. I znów czarny, do Czarnego Łucznika. Zaczynało mu się to wydawać śmieszne ale jak zauważył pięć lat tamu elfy jeździły nie tylko na karych koniach. Zwracały uwagę na rasę, czyli mustangi. Dzikie konie na które lubią polować smoki, jeżeli znajdą się na ich terytorium. Choć te konie można ujarzmić, zazwyczaj ludzie ujeżdżali inne.
Dakelan rozejrzał się niepewny idąc do Alys. Znów coś błysnęło. Przy Aresie zauważył kanisa. A jednak. Popatrzał jeszcze raz po senanach. Na tak, przecież ich było raptem pięciu, a kanisi przybili z najbliższego lasu. Jeden z senanów musiał polecieć do nich na renaku skoro tak szybko to się odbyło. Przypomniał sobie słowa Sokrenina: „Renaki potrafią być szybsze niż ci się zdaje.”. Reakcja była zadziwiająco szybka. Dwa dni wystarczyły im na wszystko. Dakelan był pod wrażeniem. Mając takich sprzymierzeńców, na pewno wygrają.
Popatrzał jeszcze raz na kanisów marszcząc brwi. Dojrzał rany i skrzywił się. Poświęcili się. Może nawet kilka zostało na blankach martwych. Poczuł jeszcze większą wdzięczność dla tych stworzeń.
Uśmiechnął się jednak w duchu gdy jeden kanis na niego syknął, ukazując ostre kły. Kanisi nic się przez te pięć lat nie zmienili.
Wsiadł na swoją klacz. Spojrzał na Sokrenina. Ten na niego.
- Weź jej konia za wodze i prowadź. Ja z nią polecę. - zalecił.
Dakelan skinął głową i wziął Aresa za wodze. Senanie wsiedli na renaki. Jeden kanis wsiadł na Aresa. Dakelan popatrzał na niego, a ten powiedział:
- Daj mi wodze panie. Nic się nie stanie, przysięgam. - jego głos był dziwnie miękki, ale i pewny. Nie pasował do rasy kanisów.
Przytaknął powoli i rzucił kanisowi wodze, ten złapał. Reszta kanisów, wsiadło na renaki za senanami. Ptaki pustyni wzniosły się w powietrze a konie ruszyły. Musieli szybko pokonać tą drogę do najbliższego lasu kanisów, mieli na to tylko jedna noc.
Na twarzy Dakelana pojawił się uśmiech, gdy zorientował się, że zdążyli zająć się ich końmi. Senanie zaraz po odebraniu wynagrodzenia od Eukedusa, zabrali konie ze sobą i zapewne wtedy wysłali jednego do kanisów z wiadomością, a reszta została.
Nikt nie wiedział czy ta noc naśle na nich kolejne przeciwieństwa, wszyscy byli spięci i gotowi do walki prócz Arisy śpiącej w ramionach Sokrenina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz