16.12.2013

Rozdział 9



Gdy otworzyliśmy oczy, wszystko wokół było już inne. Pierwsze co nas uderzyło to chłód. Podłoże było chwiejne, śliskie. Stanęłam pewniej na nogach by się nie wywalić do śniegu. Staliśmy na zamarzniętym stawie. Rozejrzałam się. Las obsypany śniegiem. Popatrzałam na Karona. Dalej ściskał moją rękę ale już słabiej. Wydawało się, że tylko po to trzyma ją by nie upaść. Ścisnęłam jego dłoń mocniej. Znam ten ból, wiem jakim jest się słabym po przeniesieniu, tym bardziej, gdy ktoś robi to po raz pierwszy. Wzięłam jego rękę na ramiona i przeszliśmy chwiejnym, ostrożnym krokiem do drzewa. Usiedliśmy w nieskazitelnie białym  śniegu.  
Karon odetchnął głęboko. Pomimo tego zaraz poderwał się  do wstania, chcąc udowodnić, że nie jest taki słaby. Sprowadziłam go z powrotem pod drzewo ciągnąc za wciąż nierozłączoną rękę. 
- Odpocznij. - nakazałam. 

Dlaczego udaje silnego skoro dobrze wie, że jest słaby? Ech ci faceci, Synir też tak robił.
Słyszałam jego płytki i ciężki oddech, zapewne serce również nadawało szybki rytm reszcie organizmu. Otworzył usta by zaczerpnąć więcej powietrza. Zachowywał się jakby przebiegł 50 kilometrów. Chociaż nie był czerwony ani spocony. 
- Jak ty to... - zaczął ale przeszkodził mu wdech – wytrzymujesz? - Wydech.
- Przyzwyczajenie z latami - odparłam. - Poczekamy aż twój oddech się uspokoi i będziesz w stanie iść. 
- Yhm. - mruknął. 
Oparłam głowę o pień drzewa. Mój oddech również był przyśpieszony, jak i bicie serca. Też się zmęczyłam. Ale jak już mówiłam minione kilkanaście lat pozostawiło po sobie doświadczenie. 
Nie wiem ile tak siedzieliśmy. W końcu jednak Karon opanował zmęczenie. 
- Możemy iść. - powiedział normalnym, nie zdyszanym głosem.
- Na pewno? - zapytałam nieprzekonana. 
- Tak. - mruknął zdecydowanie. 
Wstałam. Ręką którą wciąż trzymałam splecioną z jego dłonią podciągnęłam go do góry, pomagając mu wstać. 
- Jak się czujesz? - zapytałam. 
- Lepiej. - odpowiedział. - Wiesz, nie musisz się tak o mnie martwić. 
- Muszę, jesteś prawie moim bratem. - odparłam puszczając jego rękę. 
- Skoro tak stawiasz sprawę, to czemu nie. - rzekł uśmiechając się lekko. 
- Ehe, tylko się za bardzo do tego nie przyzwyczajaj. - mruknęłam rozbawiona zakładając kaptur. 
- Heh. A wiesz co, już nawet zacząłem. - uśmiech nie zszedł z jego twarzy. 
Poszliśmy ścieżką do wyjścia. 
- Życzę powodzenia młodziku. - mruknęłam ironicznie, wciąż rozbawiona. 
Zaśmiał się krótko. 
- To, że są pomiędzy nami 3 lata różnicy nie znaczy, że masz mnie tak nazywać. - odparł.  
- Nie zgodzę się z tobą. - uśmiechnęłam się chytrze. 
- To już twój problem. - wyszczerzył się, ale zaraz mina mu zrzedła - Wiesz jest jeszcze taki jeden, mały problem. 
- Jaki? 
- Moje ubranie nie jest stąd i mam tylko nóż. 
- Um...coś się wymyśli. Potem. 
Prychnął rozbawiony. Lekki uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Już dawno tak długo się nie uśmiechałam. Szliśmy krótko. Jeszcze nie dotarliśmy do końca lasu gdy zauważyłam biało – czarną, małą posturę na gałęzi drzewa. Serce mi przyspieszyło. 
- Wrona. - poinformowałam szybko. 
Nie rozejrzał się. Wykonał jedynie ruch oczu tam i z powrotem. 
- Gdzie? - zapytał bez uczuciowo. 
- Na drzewie. - odpowiedziałam szybko. 
Spojrzał. Od razu zobaczyłam na jego twarzy strach. 
- Canteci są blisko. Musimy się ukryć. Mogą gdzieś tu być. - mruknął. 
Skinęłam głową. Weszliśmy w las. Gdy wrona zaczęła nas gonić – pobiegliśmy. Przedzieraliśmy się przez chaszcze, które chłostały nas nieubłaganie, ale na szczęście rzedły z każdą chwilą. 
W chwili gdy skończył się las, zdałam sobie sprawę, że biegnięcie to jednak był zły pomysł. Że też się tego nie domyśliłam. Wrona nas zaganiała, nie goniła. Daliśmy się złapać w pułapkę w tak prosty sposób. 
Przed nami, na ośnieżonej pustej ścieżce stało dziesięciu zbrojnych. Mieli ze sobą długie bułaty i karabiny z bagnetami. Wokoło nie było nikogo i niczego. Tylko śnieg. 
- Pojawili się wcześniej niż sądziłem. - mruknął Karon zdenerwowany. 
Z szeregu wystąpił jeden Cantet, był człowiekiem. Miał duże szare oczy, cienkie brwi i był prawie łysy. 
- Zabijcie pośrednika, Corvusa bierzemy żywego. - nakazał ostrym tonem. 
Skoczyli na nas. Wyciągnęłam strzelbę, stanęłam przed Karonem osłaniając go. Strzeliłam do jednego. Potem do następnego. Wszystko działo się bardzo szybko. Dwóch padło. Usłyszałam jęk z tyłu. Spojrzałam. Pierwszym co zobaczyłam to wychodzący z lasu wrogowie. Było ich... w każdym razie dużo. Więcej niż dziesięciu. Następne co zobaczyłam to postrzelony w plecy Karon. Kula trafiła prosto w serce. Kucnęłam obok niego, mając oko na wszystkich Cantetów. Stali nieruchomo, nie atakowali. Nie mogę tak zostawić Karona. Popatrzałam na Cantetów od strony lasu i ulicy miasta. Stanęli w nierównym rzędzie. Czekali. 
- Poddaj się Corvusie, mamy przewagę liczebną. - powiedział jeden z nich. Był bardzo pewny siebie, stał na rozstawionych nogach, miał potężny głos dyktatora.  
Usłyszałam jak Karon coś szepcze. Przysunęłam ucho do jego warg, wciąż nie spuszczając oczu z wrogów.
- Uciekaj. - usłyszałam jego słaby głos. 
Spojrzałam na niego. Krzywił się z bólu. Wielkim wysiłkiem było dla niego nawet oddychanie, nie mówiąc już o mówieniu. Krew nagle poleciała mu z ust. Miał już tylko kilka sekund życia. 
- Mam cię zostawić? - zaprotestowałam ostro, ale czułam jak do oczu napływają mi łzy. 
- Będę ci ciążył... dasz radę beze mnie - mówił cicho, przerywanym głosem. 
- Nie i koniec. Idziesz ze mną. - sama nie wierzyłam w to co mówiłam. Byłam bezradna, miałam ochotę nim potrząsnąć żeby ożył na nowo.
- Kocham cię siostro... - szepnął jeszcze po czym widząc moje wahanie ryknął – Idź!
Było już to ponad jego siły. Zamknął oczy, przez chwilę oddychał płytko, potem w ogóle przestał. Wykonał ostatni dech. Umarł...
Patrzałam na niego. Nie wierzyłam w to co właśnie się rozegrało. Był moim przyjacielem od już dobrych kilku lat. Szarpnęłam jego bezwładnym ciałem, zaklinając go by się obudził. Nic. Poczułam jak łza ścieka mi po policzku. Nie! Musze być silna. Wrogowie tylko czekają na moją słabość!
Usłyszałam kroki ciężkich butów. Rozejrzałam się. Canteci podchodzili z kamiennymi twarzami, niektórzy uśmiechali się wrednie. Zacisnęłam zęby wściekła, znów poleciała łza. Załamanie połączyło się z wściekłością tworząc mieszankę wybuchową. 
Wstałam. Zacisnęłam dłonie w pięści. Miałam ochotę sięgnąć po miecz i wszystkich posiekać. Instynkt mówił bym uciekała, ale wściekłość, że mam pomścić brata. Wiem, i to bardzo dobrze, że trzeba ufać instynktowi. Oddychałam nerwowo, moje serce z chwili na chwilę przyspieszało. Wpojona przez lata zasada, pomogła mi cudem opanować wściekłość i powoli wyciągnąć jedną z fiolek. Wszystko jakby nagle zwolniło. Rzuciłam fiolką o ziemię, i zaczęłam biec. Fiolka strzaskała się. Substancja rozprysnęła się tworząc w mieszance z powietrzem fioletowy, trujący, gęsty dym. Nie było nic widać. Zasłoniłam na wszelki wypadek usta i nos skrawkiem kaptura. Chodź byłam już poza polem rażenia trucizny. Biegłam. Canteci zostali zdezorientowani sytuacją. Role się odwróciły Słyszałam jak się duszą i padają.
Udało mi się i pomścić brata i uciec. Teraz na szczęście już nic nie zagrozi Koranowi. Łzy wyschły szybko. Muszę znaleźć pośrednika, muszę być silna. 


__________________________________________________
„Dziura po kimś bliskim jest jak rana postrzałowa. Niby niewielka, ale nieznośna. Konsekwencje czyjejś śmierci to niekompletny, dziurawy świat, który pozostawił po sobie zmarły.” 
Jarosław Grzędowicz 

Tak dla nastroju


Pozdrawiam



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz